고급검색 고급검색

Kilka uwag ogólnych.


Nim się rozstaniemy z czytelnikiem, podzielić się z nim musimy kilku uwagami, których nam nastręcza historya architektury i rzeźby lwowskiej. Nie będą to uwagi czysto-lokalnej natury, bo historya powstania najznakomitszych zabytków monumentalnych lwowskich może być uważana niemal za typową dla wszystkich naszych stolic, dla Polski całej. Nieliczne różnice, jakieby nam przytoczyć umiano, nie odejmą jej wcale tego ogólnego, typowego znaczenia. Zachodzi pod względem powstania zabytków architektury prawdę zupełna analogia między Krakowem a Lwowem, między Lwowem a Poznaniem i t. d. I tu i tam, i wszędzie w Polsce, co tylko z przeszłości mamy znamienitszego w architekturze i rzeźbie, stworzyli cudzoziemcy. Nie byłoby w tem nic wyjątkowego, bo działo się tak i w innych krajach, zajmujących dziś najwyższe stanowiska w europejskiej kulturze. Uczyli budować Francuzi Niemców, uczyli Włosi budować i Francuzów i Niemców, uczyli nas znowu Niemcy i Włosi. Tylko niestety zachodzi ta walna różnica, że tam tych wszystkich uczono i nauczono, a nas nie nauczono wcale.

Zdarzają się w stolicach polskich epoki, obejmujące niekiedy po całem półwieczu, w których kolonie mistrzów cudzoziemskich przebywają wśród nas, wznoszą mniej lub więcej wspaniałe świątynie i gmachy świeckie, wykuwają monumentalne dzieła dłuta. Przychodzą Niemcy, budują nam gotyckie katedry i zdobią je snycerskiemi dziełami z drzewa, kamienia i spiżu; przychodzą po nich Włosi i wznoszą zaniki, pałace i kaplice, które należą do najszlachetniejszych dzieł renesansu w północnej Europie —  ale i ci Niemcy i ci Włosi nie pozostawiają po sobie nic, prócz swoich dzieł, nie pozostawiają tradycyi, szkoły, uczniów, naśladowców w społeczeństwie, wśród którego tak długo byli czynni dla sztuki. Historya ich działalności nie wiąże się z historyą twórczości rodzimej, nie jest początkiem niczego; ma początek i koniec tylko w swoim własnym obrębie, tylko w sobie i dla siebie. Żeby choć jeden wyraz pozostał po Włochach w rzemiośle! Nie znamy żadnego. Nawet kiedy o włoskich robotach mowa, używają spółcześni Polacy gwary niemieckiej, która niestety nietylko w rękodziełach ale i w sztuce do dziś dnia została — Grzegorz Branicki zapisując w r. 1568 wydatki na budowę zaniku Niepołomickiego, mówi o „kamzamsach“, o „gierowanych folunkach“, któremi ozdobił włoski mistrz Piotr niektóre części tego gmachu.

W iemy i uznajemy, że ta czynność obcych mistrzów na naszej ziemi, że te dzieła sztuki, które powstały z pod ich dłoni między nami, są do pewnego stopnia dorobkiem i własnością naszej rodzimej kultury — nie byłoby ich było wcale, gdyby ich nie było potrzeba, a nie byłoby ich potrzeba, gdyby w wyższej warstwie naszego społeczeństwa każdej pory nie było monumentalnego i artystycznego zmysłu w takiej sile i pewności siebie, że chciał i umiał wyrazić się na zewnątrz z dostojnością smaku, która mu przynosi zaszczyt historyczny. Ale jakkolwiek ten niezaprzeczony związek wewnętrzny daje pewną łączność organiczną cudzoziemskim dziełom sztuki z tymi, których potrzebą, wolą i groszem powstały, to nie wystarcza przecież, aby zespolić je również organicznie z społeczeństwem jako takiem.

Prawie by powiedzieć można, że ta twórczość artystyczna Włochów i Niemców tylko mechanicznie przystaje do uśpionych twórczych elementów naszego własnego społeczeństwa, a te m onum entalne zabytki stoją na gruncie polskim tylko w fizycznem tego słowa znaczeniu. Ci obcy mistrzowie, dziwna rzecz, po większej części sami zostali Polakami, ale żaden z spółczesnych im Polaków nie został mistrzem. Nawet wbrew wiekowej tradycyi w sztuce i rzemiośle, ich synowie, spłodzeni w Polsce, albo nie oddawali się zawodowi swoich ojców, albo oddawszy się mu, nie doprowadzali do biegłości w odziedziczonej sztuce. Jan Plister spędził cały niemal żywot w Polsce, tu się ożenił i tu umarł, syn jego był także rzeźbiarzem, ale bez talentu i znaczenia; od Piotra Barbona i  Pawła Rzymianina nikt się we Lwowie nie nauczył budować; a jakichże uczniów i jaką twórczą tradycyę zostawili w Krakowie i Polsce mistrzowie tacy jak Berecci, Padovano, Gucci, Canavesi? 

Jak wytłumaczyć ten objaw? Byłoby krzywdzącym fałszem, gdyby go kto uzasadniał brakiem przyrodzonego zmysłu twórczego, brakiem talentu lub w ogóle upośledzeniem natury polskiej pod względem artystycznym. Że tak nie jest, tego nam złożył dowód wspaniały rozwój naszej sztuki malarskiej w bieżącem stuleciu. Przyczyna leży raczej w tem, w czem leżą przyczyny tylu innych luk i zastojów w naszem dziejowem życiu społecznem i politycznem. Sztuka potrzebuje koniecznie całego i pełnego społeczeństwa, aby się stała rodowitą, a już najbardziej potrzebuje tego architektura, bo ona to jest par excellence sztuką społeczną i polityczną. Społeczeństwa takiego w Polsce nie było — i stąd cała jałowość, cała bezpłodność tej twórczości artystycznej cudzoziemców na naszej ziemi, ta egzotyczna cecha naszych najpiękniejszych zabytków. Przy takim samym ustroju społecznym tak samo i Niemcy nie byliby mieli nigdy sztuki własnej. Jak u nas tak i u nich najwcześniejsze i najpiękniejsze zabytki renesansu powstały z inicyatywy książąt i możnych mecenasów, ale mieli oni silny, bogaty, społecznie wysoce rozwinięty stan średni, mieszczański, i to był grunt zdatny, na którym przyjęła się i rozkrzewiła bujnie sztuka, skoro raz już ziarno jej rzucili cudzoziemscy artyści. Renesans podjęło, utrzymało i rozwinęło mieszczaństwo, ono to połączyło sztukę włoską organicznie z rodzimą twórczością.

Polska w najlepszych czasach mieszczaństwa miała za mało, w gorszych nie miała go prawie wcale. Miasta, które stanowiły żywotny municypalny organizm i miały dość siły społecznej, aby przez nią mieć także siłę cywilizacyjną, dadzą się policzyć prawie na palcach jednej ręki, a i one jeżeli kwitnęły kiedy, to licząc historyczną miarą czasu, tylko na chwilę. Stanu więc średniego nie było, a to co go na pozór zastąpić mogło, t. j. szlachta niższa i najniższa, to nie było stanem w znaczeniu społecznem i politycznem, ale chyba w ekonomicznem. Ruchliwa, inteligentna, pełna imaginacyi i przyrodzonej łatwości umysłu, warstwa ta niewątpliwie oddałaby była wielkie usługi sztuce, gdyby ta sztuka nie była wówczas uważana za rzemiosło, którego zewnętrzne formy i reguły nadawała sobie sama, wierna pod tym względem odwiecznej tradycyi. Szlachcie ubogi wstydził się rzemiosła tak jak wstydził się handlu; obierał ołtarz, szablę, pióro — a w najgorszym razie, gdy mu niedostępne były te dostojne powołania, wolał klamkę pańską, harap ekonomski, a w końcu choćby Sicz kozacką lub upokarzającą „gołotę", aniżeli jakikolwiek zawód, któryby zakrawał choć w przybliżeniu na rękodzieło. Tem się tłumaczy, że na wzorach obcych wyrobiło się przecież swojskie piśmiennictwo, że na polu poezyi i nauk wykazać się przecież możemy poważną sumą dorobku. Literatura miała swój stan średni, swój twórczy podkład społeczny, a więc miała glebę rodowitą — sztuka jej nie miała.

Na domiar złego i mieszczaństwo nasze modeluje się pod niejednym względem na wzór szlachecki, a przynajmniej zakreśla sobie pewne arystokratyczne granice, po za które patrycyuszowi wychodzić nie przystoi. Najdostojniejszem zatrudnieniem jest handel — z rzemiosł tylko jedno, złotnictwo, daje się jeszcze pogodzić od biedy z ambicją patrycyatu, jakoż tylko złotnictwo przyjmuje się bardziej i rozrasta na miejskim gruncie polskim i z wszystkich artystycznych rękodzieł ono ma najwięcej cech rodzimych. Miało ono zresztą za sobą strój i obyczaj kół najszerszych, a każdy znaczniejszy złotnik był także negocyantem. Malarstwo i rzeźbiarstwo w mieszczaństwie lwowskiem o wiele niżej jest cenione niż złotnictwo; jedyny znakomity malarz lwowski Jan Ziarnko byłby udusił swój talent, gdyby go nie przeniósł był pod szeroki horyzont Francyi, a jego spółcześni koledzy to sami partacze — ale mimo wyższej estymy dla złotnictwa zawsze przecież być rzeźnikiem zaszczytniej niż złotnikiem, bo rzeźnictwo miało swoją stronę handlową i bywało połączone z wielkiemi transakcjami na bydło, jako na walor zamienny w towarowym obrocie lwowskim. Być architektem, toby było znaczyło być mularzem, a budownictwo w ogóle jako „rzemiosło" publiczne, pod słońcem, nie przypadało do smaku mieszczaństwu. Honestus murator albo sculptor suburbanus nie zasiadł nigdy na ławie radzieckiej, pośród famatos et spectabiles; wielki to już zaszczyt dla niego, jeśli znalazł miejsce w gronie Czterdziestu Mężów, tej lekceważonej reprezentacyi „pospólstwa."

Mamy przed sobą księgę lwowskiego cechu mularskiego, wprawdzie fragmentaryczną tylko ale sięgającą zapiskami swemi najświetniejszej pory budownictwa, bo r. 1582, a prowadzoną aż do ostatnich lat XVII wieku. W księdze tej znajduje się także regestr „syńców", bo uczeń wstępujący na naukę do mistrza nazywał się „syńcem" — miano polskie i piękne, warte wskrzeszenia. Takich „syńców" czyli uczniów przyjmowali i najlepsi z mistrzów włoskich; przyjmował ich Paweł Rzymianin. Otóż między syńcami tymi nie spotykamy nigdy nazwiska z lepszych sfer mieszczańskich lwowskich — są to chłopcy ze wsi lub z małych okolicznych miasteczek, materyał ciemny, gruby, ubogi, materyał na najpospolitsze chyba rzemiosło, na jakie też zeszłou nas budownictwo, skoro jak mówi o niem jeden z pisarzy naszych z połowy XVII w.; że „prędko się tego lada chłop nauczy: w tem rzemiośle po ranu uczeń; mistrzem być może po obiedzie." Cóż dziwnego, że w budownictwie nastąpił zupełny rozbrat między sztuką a rzemiosłem, i że w tej szkole, jaka w innem społeczeństwie, n. p. niemieckiem, wydałaby była uczniów i stworzyła sztukę domową, w szkole Włochów krakowskich, poznańskich i lwowskich, Polacy nauczyli się tylko władać kielnią, pionem i wagą, wyrobili się tylko na mularzy w najpospolitszem tego słowa znaczeniu — cóż dziwnego, że piszący o budownictwie w 1645 r. Polak radzi przy budowie „starać się i pytać zwłaszcza o cudzoziemca, bo ci dowcip nietylko w głowie ale i w rękach mają i cierpliwość dostatecznej roboty, a nasi Polacy byle zarobić na przepicie.“ Jeszcze w głąb naszego stulecia sięga ten brak zupełny architektów Polaków — i dopiero naszym czasom dano jest patrzeć na ruch artystyczny, budzący się na tem polu. 

Nie idzie przecież zatem, abyśmy odmawiali tym zabytkom przeszłości poszanowania i pietyzmu i abyśmy ich nie mieli uważać za nasze, a jako naszych poznać i rozumieć nie chcieli. Z dzisiejszego zbliżenia się do siebie dalekich światów, z łatwości objęcia nietylko umysłem ale niejako i fizycznem okiem całego horyzontu sztuki i najwspanialszych jej dzieł po za granicami ojczystej ziemi wynika wprawdzie wielka korzyść porównania, które ustrzegą nas od złudzeń, ale niestety budzi się stąd także i niedobra skłonność do lekceważenia tego, co nasze, zamiast aby budziła się tem większa dbałość o to, co posiadamy w domu, właśnie dlatego, że posiadamy mało. Był u nas dawnemi czasy pokorny zwyczaj nazywania tego, co się posiadało, „ubóstwem swojem“; nawet bogaty człowiek używał w testamencie tego słowa na oznaczenie swego mienia. Choćby ta pokorna nazwa dosłownie nawet miała okazać się trafną dla zabytków sztuki na polskiej ziemi, przecież wiedzieć nam o nich należy, bo zły to gospodarz, co myśli, że skromny dobytek obejdzie się bez inwentarza. Gdyby z tego, co się na tem polu zrobi, nie mogło być nawet historyi sztuki polskiej, to przybędzie przecież ważny materyał do historyi cywilizacyi i obyczajów polskich. Z tego też stanowiska wychodził autor, podejmując się niniejszej domowej pracy, chociaż wiedział, że tym samym nakładem trudu, grosza i czasu mógłby był pokusić się o świetniejszy temat z historyi sztuki cudzoziemskiej i zanieść także od siebie kilka szyszek do boru. Był przekonany, że to, co da polskim czytelnikom, nawet w tej skromności swojej będzie im wiedzą nowszą, bliższą i potrzebniejszą. 

keyboard_arrow_up